Zygmunt Bauman

(...) Pana utwory lepiej od innych zwłokę znoszą, bo one wszak się nie starzeją, udało się Panu gdzieś uparcie pędzącą przyrodę za nogi chwycić i w jej własny pomnik mniej od niej kruchliwy, przekuć (...)
Tak, Pan maluje to, co czuje pod stopami (ja staram się, z o ile mniej dokładnymi skutkami, z tegoż miejsca rwać przędzę do myślowych tkanin).
Ale jest Pan i czarownikiem, bo zmusza Pan ulicę i miasto by się malowały. A co więcej (tu już szczególnej różdżki czarodziejskiej trzeba, niewielu ją posiadło) zmusza Pan innych, mnie włączając, by widzieć w przyrodzie, mieście czy ulicy dzieło sztuki, i to takie co na ich oczach się staje, by się już nie odstać i na wieki wieków to, co oczy widzą, i jak widzą, odmienić, a i komunikację miedzy stopą a okiem (wymyślono ulicę i miasto by ją udaremnić) do łask przywrócić. Wychodzą mędrcy ze skóry, by kolory tęczy w moździerzu na miazgę utłuc i w obojętnie nijakie, w nijakości swej niewidoczne, światło żarówki przemienić – a Pan im, skąd wyszli i dokąd wrócić wypada, przypomina. Jest Pan poetą tej bezkresnej plaży, która wszystkie bruki świata usiłują skrzętnie nie tyle unicestwić(tego nie potrafią), co na zapomnienie skazać.

fragment z listu, 1998